niedziela, 6 maja 2012

Robi się coraz gorzej

Dotarliśmy do lotniska. Matt poszedł kupić bilety lotnicze. Poszłam razem z nim. Zauważyłam, że przygląda nam się pewien chłopak. Siedział na ławce. Był ubrany na ciemno. Był dobrze zbudowany i wysoki. Miał na sobie czarne glany, dżinsy, skórzaną kurtkę i ciemne okulary. Miał też długie włosy spływające mu po twarzy. Wyglądał na tajemniczego. Matt właśnie płacił za bilety lotnicze. Zauważyłam, że przy wyciąganiu pieniędzy z kieszeni wypadła mu dziwna moneta. Satyr szybko ją podniósł i schował do kieszeni w spodniach.
-Co to?- zapytałam nie wiedząc co to było. Moneta była złota, dość duża i przykuwała uwagę.
-Eee.. nic. Musimy się spieszyć zaraz mamy samolot, później o tym pogadamy.- powiedział mocno zdenerwowany. Wziął mnie za rękę i zaczął biec w kierunku wejścia na pas startowy.
-Czemu biegniemy? Samolot przyleci za 15 minut.
-Nie mamy czasu-Odpowiedział szybko. Kątem oka zobaczyłam tego dziwnego chłopaka. Był wyższy i potężniejszy niż myślałam. Dotarliśmy do wejścia. Nagle obok nie poszybował duży przedmiot i z hukiem uderzył o ścianę. To była jedna z ławek, które są przytwierdzone do podłogi długimi śrubami.
-O bogowie.. To jest źle, meee!- Zajęczał Matt z satysfakcją i podnieceniem. Spojrzałam za siebie. To ten chłopak już bez okularów,tylko, że to nie był chłopak. To coś miało jedno oko..
-Co to!-wrzasnęłam przestraszona.
-Cyklop-powiedział Matt
-Co?!- Wszystko zaczęło mi się już mieszać w głowie. Spojrzałam na cyklopa. Widziałam zło,wściekłość i żal w jego dużym oku umiejscowionym na środku czoła. Wyglądał trochę jak dziecko, któremu rodzic nie kpił wymarzonej zabawki. Brał kolejne ławki oraz inne rzeczy, które wpadły mu pod rękę i ciskał nimi, celując w nas. Spojrzałam na Matta. Wziął swoją laskę do obu rąk, podniósł ją gumową częścią do góry po czym zamieniła się w oburęczny miecz. Miałam po raz kolejny krzyknąć "co to", ale zdałam sobie sprawę z tego, że przez ostatnie parę minut słowo "co" wydobywa się z moich ust za często. Satyr rzucił się na cyklopa i unikając przedmiotów lecących z prędkością światła, dotarł do potwora. Uderzył go w ramię  płazem miecza. Cyklop uchylił się i próbował złapać Matta za nogi, ale ten bez problemu przeskoczył nad cyklopem na ponad 2 metry i zamachnął się mieczem. Cyklop rozsypał się w pył.
-No i po kłopotach. Mam nadzieje, że na razie go nie zobaczę.- powiedział satyr, po czym przetarł czoło ręką.
- Jak ty to zrobiłeś?- zapytałam ze zdziwieniem.
-Ale co? Podniosłem rękę i otarłem czoło.- Matt roześmiał się.
-Nie to... Jak zmieniłeś tę kule w miecz, jak sprawiłeś, że to coś zniknęło i przede wszystkim czemu udajesz kalekę? Przecież umiesz chodzić!- Byłam zdziwiona, podekscytowana i wystraszona. Wszystko działo się tak szybko, ale dobrze, że mamy to już za sobą.
-Długo by tłumaczyć, ale wszystko ci wyjaśnię, tylko trochę później. Teraz musimy zdążyć na samolot i polecieć do ameryki, a potem pojechać do Miami i stamtąd popłynąć w centrum Trójkąta Bermudzkiego.
-Ale po co do Trójkąta Bermudzkiego?- zapytałam zdziwiona. Przecież to jest to miejsce, o którym mówią, że jest przeklęte. To tam jest najwięcej morskich wypadków, a on chce mnie tam zabrać. Szykowało się coś strasznego, albo przynajmniej niewyjaśnionego.
-Wszystkiego dowiesz się w Miami.
-Super ostatnio słów typu "dowiesz się później" słyszę za dużo..-Byłam zła o to, że nikt nie chciał mi powiedzieć, co tu się dzieje. Nie lubię niewiedzy, ona mnie wykańcza. 14 lat żyłam w spokoju z moją mamą w naszym domu, nikt nam nie przeszkadzał, czułam się zawsze bezpiecznie, a teraz: porwano moja mamę, cały czas ocieram się o śmierć, jestem atakowana już drugi raz. A jeżeli to nie koniec? Jeżeli nie dam rady uratować mamy? Wszystko się komplikowało.

Dziwne nawet jak na mnie (część druga)


Usiadłam na taborecie obok połamanych stołków i patrzyłam na napis na ścianie. Łzy kapały mi z policzków. Nie rozumiałam nic z tego co się wydarzyło. Nie wiedziałam co robić, nie potrafiłam myśleć i czułam się bezsilnie. Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Nikt nas nie odwiedzał, czasem tylko listonosz przynosił rachunki do zapłacenia i babcia przychodziła w odwiedziny, ale to bardzo rzadko i zazwyczaj zapowiadała swoją wizytę. Poszłam otworzyć drzwi. Gdy to zrobiłam zobaczyłam kobietę. Nie wiem ile miała lat, może 20.. może mniej. Była piękna. Miała gładką cerę, Jasne włosy spływające po ramionach, a w nich listki, gałązki i kwiaty które wyglądały jakby dalej rosły. Jej oczy były jasnobrązowe. Wyglądały jak drzewna kora młodego drzewka. Miała na sobie jasnozieloną sukienkę z której wyrastały pnącza i oplatały ją. Miała bose stopy.
-Annabeth? To ty? Musisz uciekać!- powiedziała zanim zaczęłam cokolwiek powiedzieć i chwyciła mnie za rękę, po czym wyciągnęła z domu.
-Kim jesteś? Co się dzieje?- zapytałam przestraszona.
-Jestem leśną nimfą. Mam na imię Bella. Niestety nie mogę ci długo towarzyszyć. Bez mojego drzewa umrę.
-Nimfa? Taka prawdziwa? Ta z mitów?
-Tak, tak i tak. Ale teraz nie ma czasu na pogaduszki. Musimy uciekać. 
-Ale gdzie?- biegliśmy w stronę centrum miasta.
-Musimy dotrzeć na dworzec, a potem odbierze cie satyr i polecicie samolotem do Północnych Stanów Zjednoczonych.
Dotarliśmy na dworzec. Obróciłam się do Belli, ale już jej nie było. Zostałam sama. Podeszłam do ławki i usiadłam. Nagle podszedł do mnie młody mężczyzna. Miał kulę i utykał. Miał ciemną skórę ale nie był murzynem i posiadał czarne kręcone włosy. Nie były długie, ale też nie krótkie. Na głowie miał sportową czapkę z daszkiem. Jego oczy były zielone. Ubrany był w niebieską bluzę i długie, dresowe spodnie.
- Pani Queen?-zapytał mnie.
-Tak..-powiedziałam nerwowo nie wiedząc, czy robię dobrze, czy powinnam uciekać.
-To co? Jedziemy na lotnisko?- mówiąc to mężczyzna uśmiechnął się.
-To ty jesteś tym satyrem?
-Tak, jestem Matt. O mamy autobus, jedziemy!

piątek, 4 maja 2012

Dziwne, nawet jak na mnie. (część pierwsza)


-Hej mamo, jak się spało?
-Dobrze córciu.- opowiedział ojciec wchodząc do kuchni - O widzę, że zrobiłaś śniadanie.
-Tak mamo. Dziś jest wielki dzień. Nie chciałam cię już męczyć- powiedziałam z entuzjazmem.
Mama usiadła przy stole w kuchni i zaczęła jeść jajecznicę. Poszłam po 2 walizki, które znajdowały się na piętrze w moim i mamy pokoju. Zniosłam je na dół i usiadłam przy stole.
- Annabeth, a ty nie jesz?- zapytała mama patrząc na mnie ze zdziwieniem.
-Nie, ja już zjadłam, z resztą z tej radości nie wiele potrafię przełknąć.
-Ohh.. ale jedziemy dopiero w południe. Masz dużo czasu, zjedz coś.-upierała się wysoka, ciemnooka blondynka
-Poradzę sobie. Jak mówiłeś.. mamy jeszcze czas więc zdąrzę zjeść.-Uśmiechnęłam się ładnie i dołożyłam mu jajecznicy.- Mamo mogę się przejść do parku? Tylko a chwilę. Proszę.- Pytałam, próbując wydobyć z siebie jak najbardziej przekonujący głos jaki mogłam,
-Dobrze, idź. Masz godzinę, a potem musisz przyjść.
-Pewnie mamo- Ubrałam się i wyszłam.
 Poszłam do pobliskiego parku. Była tam mała fontanna. Wszystko tutaj było małe. Mieszkam w małej miejscowości na obrzeżach Wielkiej Brytanii. Usiadłam obok fontanny i patrzyłam jak woda spływa strumykiem po rzeźbie. Nagle zerwał się wiatr. Chociaż pogoda nic na to nie wskazywała. Tuż po tym zobaczyłam błyskawicę rozdzierającą niebo. To było bardzo dziwne, ponieważ niebo było czyste. Nie było żadnych chmur. Nagle ziemia wokół mnie zaczęła się trząść. Byłam przerażona lecz nie panikowałam. Ziemia zapadła się w jednym miejscu i z niej wydobył się ciemny cień. Był szybki, nagle coś mnie uderzyło i straciłam przytomność. Kiedy upadałam na ziemię kontem oka zobaczyłam kogoś lub coś trzymającego jase światło w rękach, celowało tym w dziwny cień.
  Gdy się obudziłam wszystko było jak przed dziwną burzą. Ławki wokół fontanny były nie tknięte, fontanna  była cała i nie widziałam żadnej dziury w ziemi obok niej. Ja leżałam na ławce, co też mnie zdziwiło, bo przewróciłam się na ziemię. Czułam się dość dziwnie. Lekko kręciło mi się w głowie, nie wiedziałam o czym myśleć. Czułam się jakby.. silniejsza i tak jakby ktoś wsadził mi do głowy mikser i włączył go. Spojrzałam na niebieski zegarek na mojej ręce. Była jedenasta. Byłam spóźniona 30 minut. Pobiegłam co sił w nogach do domu. Wpadłam do niego z hukiem.
-Przepraszam mamo! Już jestem!- Krzycząc, zaczęłam szukać mamy,ale go jej było. Czyżby wyjechała beze mnie? Nie.. Walizki stoją tak jak stały przed drzwiami wyjściowymi. Weszłam do kuchni. Krzesło było połamane. Talerze leżały na podłodze, a na ścianie widniał wydrapany napis. Nie był on napisany w języku jakim się posługiwałam, litery nie przypominały liter mi znanych, ale umiałam to przeczytać, nie wiem jak. Po prostu wiedziałam co tam jest napisane. Brzmiało to tak: " Nie próbuj mnie powstrzymywać, wybranko bogów, inaczej zaciągnę twoją matkę do Tartaru i już nigdy jej nie zobaczysz".

.   .   .   .